Życie w czasie zarazy. Dzień 50…
Pomyślałam sobie cichutko, że 50 dzień mojego życia w czasie zarazy nie może być jakiś taki normalny. Bo te codzienne relację stają się nieco nudne – nic się nie dzieje…
Rankiem przyjechał pan dr Vet Łukasz i zabrał Rudzika do lecznicy, żeby ponownie założyć wenflon i podać kroplówkę wzmacniającą, a może jeszcze spróbować jakiejś terapii, bo kot nic nie je (codziennie ma robione przeze mnie kroplówki podskórne), ale nadal nie wygląda, aby chciał umierać. Gdyby cierpiał i usypiał – może podjęłabym trudną decyzję… ale on cały dzień ogląda okolicę i rano wychodzi na słońce na balkon.
Po południu dr Łukasz przywiózł kota i na moje pytanie o uczciwą odpowiedź, czy należy tego kocura uśpić – odpowiedział, że nie jest on do uśpienia. W lecznicy musieli mu podać środek uspokajający, bo chciał im zwiać z nosidełka…
Kto przeczytał poprzedni wpis o „W jakim kraju my żyjemy?” wie, że Marek pozostawił w domu swojego kota. Podjęłam więc decyzję, że go przywiozę na Korfowe, bo nie wiadomo ile dni Marek pozostanie w szpitalu.
Poprosiłam Tomka (syna cioci) o pomoc w przywiezieniu kota. I tym sposobem w 50 dniu mojej wyimaginowanej „kwarantanny korfowskiej” pojechałam do Warszawy po kota (następnego czyli z tych przydomowionych u nas nr7). Miło było zobaczyć, że wszyscy – prawie bez wyjątku – na ulicach nosili maseczki na twarzach. Gdy po raz ostatni 50 dni temu byłam w Warszawie – sama zaopatrzona w maseczkę – nie założyłam jej, bo nikt maseczki nie nosił i obawiałam się wyglądać głupio… Na trasie było wielu rowerzystów, bo dzisiaj wyjątkowo była piękna pogoda. Jutro ma padać deszcz i ja jako nowo upieczony „ogrodnik” wznoszę ręce ku niebu, bo jest bardzo sucho w ogrodzie i na warzywniaku.
Rudzik dostał wieczorną 1-godzinną kroplówkę, Jędruś ma się świetnie w swoim nowym domu, a ja piję kieliszek białego wina i mam nadzieję, że koszmar Marka jutro się skończy.
Jeśli nie macie problemów – wznieście ręce do nieba i dziękujcie chmurom, że ich nie macie (problemów, nie chmur)…