Covid-19: 9954/282
Jak zaraza zmieniła moje życie i nauczyła mnie jeszcze większej pokory…
Dzisiaj mija rok odkąd zaczęło się moje „życie w zarazie”. W czasie tego roku wiele się wydarzyło, mimo izolacji społecznej zrealizowałam wiele projektów, o których normalnie nawet bym nie pomyślała. Ale do zrozumienia, jak można funkcjonować w nowych warunkach i cieszyć się z każdego dnia, nie ulegając melancholii potrzeba trochę wiadomości „historycznych”.
Będąc osobą „światową”, mieszkającą wiele lat w różnych krajach Europy, podróżując bardzo aktywnie po świecie zastanawiałam się jak moja babcia Leokadia i dziadek Lucjan mogli żyć i pracować na Korfowym opuszczając go jedynie kilka razy w roku na odległość nie większą niż 40 km, gdy udawali się do Warszawy na ważne spotkania rodzinne. Resztę czasu spędzali w obrębie gmin Leszno i Kampinos – gdy raz w tygodniu trzeba było pojechać na targ aby sprzedać to, co produkowali w gospodarstwie (owoce, warzywa, jaja, masło). Zwykle wozem zaprzężonym w konia (naszą klacz Miśkę) robił to dziadek Lucjan – po drodze odwiedzając młyn, aby zmielić zboże na paszę dla zwierząt, kupić papierosy marki sport, sprawunki na kartce spisane przez jego żonę oraz nieodzownie jakieś landrynki oraz butelkę oranżady, której smak pamiętam do dzisiaj. Gdy na Korfowym spędzałam wakacje często jeździłam z dziadkiem na targ pomagając mu „handlować” i od razu – ku jego niezadowoleniu – potrącałam sobie jakieś małe kwoty za tę pomoc. Może miałam wtedy 10-13 lat. To była wielka atrakcja wakacji na Korfowym. Często też towarzyszyłam dziadkowi w wieczornych wyjazdach na punkt skupu truskawek, który odbywał się na podwórku sołtysa pana Frania Gawarta lub później we wsi Powązki. Można było tam spotkać tam innych ludzi no i ewentualnie rówieśników. Ale najpiękniejsze były powroty wozem do domu. Było już ciemno, bo dziadek był człowiekiem bardzo towarzyskim i długo poddawał się dyskusjom ze znajomymi. Kładłam się wtedy płasko na podłodze wozu i wpatrywałam się w wysłane gwiazdami niebo. Co to był za widok! Różne gwiazdozbiory, o których uczyłam się na lekcjach w szkole. Niesamowita przestrzeń. Ale najpiękniejsze były te wcześniejsze powroty, gdy widać było jeszcze chmury. W ich kształtach znajdowałam najróżniejsze zwierzęta, potwory lub postacie ludzkie. Miśka powoli wracała do domu…
Niby sielanka, a przecież ciężka praca.
No i wydawało się, że oni byli spełnieni i szczęśliwi. Ja zaś zastanawiałam się czy rzeczywiście byli szczęśliwi i jak mogli tak żyć bez podróży, bez odwiedzania i eksplorowania nowych miejsc, bez zmieniania tego wydawać się mogło monotonnego życia perfekcyjnie dopasowanego do pór roku.
Będąc osobą urodzoną w stolicy i zawsze mieszkającą w wielkich miastach nigdy nie myślałam, że moje życie zmieni się radykalnie i zatoczy swoisty krąg.
c.d.n.